Tamten miesiąc zaczęłam od spaceru do centrum, gdzie w okolicach małego, wybudowanego jakieś dwa lata temu jedynego kina w mieście zapalali światełka na choince. Chyba całe miasto się zebrało, a w tłumie rządziły młode matki z wózkami. Dwukrotnie o mało nie zostałam staranowana.
Jakaś baba na małej scenie fałszowała "najnowsze hity", z czego z K. serdecznie się uśmialiśmy wyjąc w akompaniamencie, a potem... potem zaczęło się odliczanie do zapalenia światełek. I nawet fajerwerki puścili! Normalnie jak w nowy rok, stanęliśmy przytuleni czekając na wielkie bum. A to raczej wyszło bum z angielskiego, czyli dupa, bo ten choinkowy badyl został przystrojony (niezgrabnie) w chyba tylko jeden sznurek białych(!) światełek. Pełna nadziei na feerię barw zwyczajnie parsknęłam śmiechem. Mimo wszystko dobrze się bawiłam, lubię widzieć życie po zmierzchu.
Tydzień później odbyła się pamiętna impreza świąteczna z pracy... Latałam po galerii szukając jakiejś sukienki i szpilek - to zupełnie nie w stylu Kamińskiej. Zresztą te grudniowe wydatki leżą teraz na dnie szafy smutne jak opakowania po wystrzelonych fajerwerkach.
Przyjęli u mnie trzy nowe polki, z dwiema mam dobry kontakt. Monika zdaje się ma adhd, a Sylwię znam od dziewięciu lat. To do niej poszliśmy na "piwo" (czyli w moim przypadku z trzy plus kieliszek) na rozgrzewkę. A potem lekko podpici ruszyliśmy do pobliskiego pubu. Przy drzwiach spotkaliśmy szefową, z którą potem na dworze wyśpiewywałam tą durną piosenkę - all about that bass... Weszliśmy do sali, specjalnie przyszliśmy wcześniej żeby zająć miejsca. Pod ścianami stały cztery duże stoły, a przy tarasie do palenia znajdował się kawałek parkietu. Co chwilę lataliśmy palić, nawalona Monika już po dwóch godzinach bez słowa zniknęła. Pamiętam, że wyszłam z kibla i baba której powiedziałam żeby sobie kupiła filadelfię zamiast finlandię (byłam już pijana, więc nie mam się czego wstydzić:D) wskazała na okno, gdzie Monika akurat wsiadała do samochodu swojego ex.
Najwięcej czasu spędziłam z moim przełożonym, koleś w średnim wieku, który normalnie nie pali a palił cygara. Ze swoimi suchymi żartami rządzi, poprawia nastrój w pracy. Po kilku godzinach picia razem z jakimś gościem wpychał K. za mną do kibla (rozumiecie, mój przełożony). Był też facet z magazynu, nowy u nas, co chwilę podchodził i z bananem na twarzy pytał jak tam, albo mnie obejmował. Dopiero jak wytrzeźwiałam domyśliłam się, jak musiał być nawalony, a nie wyglądał! Ach, i wygrałam na loterii wino, zupełnie jak w tamtym roku! Od razu spróbowałam oznajmiając wszem i wobec, że jest takie sobie.
W mieście, zresztą jak w każdym, znajduje się zła dzielnica. Kilka lat temu ludzie bali się tam chodzić, a polaków tępiono (mieszkali tam bo tanio). Nazwijmy tą dzielnicę Downtown. Stałam z managerem, przełożonym i cholera wie kto tam jeszcze był i nagle nawiązał się temat o Downtown. Ja na to "Fuckin Downtown... they're gonna fuckin smack your fuckin face..." bełkotałam. Przełożony najpierw był w szoku, potem wybuchnął śmiechem, a krzykliwa baba z drugiej zmiany podbiegła do mnie z rykiem: co ty masz do Downtown?! Ja tam mieszkam! Ja na to, że nic ale to fuckin Downtown. A ona mnie przytuliła i się ze mną zgodziła. Czaicie tą fazę?!
No i na do widzenia zaliczyłam glebę. Nawet nie dlatego, że byłam pijana, źle stanęłam na schodku wychodząc na fajkę. Wszyscy do mnie podbiegli, K. dramatyzował, czy przypadkiem nie skręciłam sobie kostki, a potem gdzieś zniknął. Szefowa potem śmiała się, że nawet podczas upadku nie uroniłam kropli ze szklanki (boję się myśleć, ile w siebie wtedy wlałam piwa i martini...). Impreza dogorywała, a wszyscy potem mi ten upadek wypominali. Szkoda, że nie widzieli jak Łepetyna (dziewczyna w moim wieku, ma za dużą w stosunku do ciała głowę) pierdzielnęła przed wyjściem na prostej drodze... cóż, ale to już kwestia (nie)szczęścia Kamińskiej.
Czyli, ogólnie mówiąc, jeden wielki chaos, strzępek pijanych wspomnień.
Święta jakoś zleciały. Zmęczenie po pracy dobiłam martini, wypiłam pół butelki i potem język mi się przez chwilę plątał. Pies - nazwijmy go Brzydal (bo Pies to śp Pies, niedługo minie rok od jego śmierci) - był całkiem grzeczny, a facet mamy starał się być miły. Taki świąteczny rozejm chociaż wolałabym żeby go nie było. Sylwester? Chyba lepszy był w zeszłym roku. Nie byłam aż tak nawalona jak na imprezie z pracy, przez ostatnie miesiące zwyczajnie się przepiłam i nie miałam najmniejszej ochoty na zgona. Nowego Roku nie odczułam. Pamiętam mój przypadkowy ślizg przez całą szerokość chodnika do drzwi taxi, jak pytałam czy pan taksiarz nie wpadnie do nas na kielonka (z żalem odmówił) i jak piliśmy szampana o północy. Wtedy już ze zmęczenia - bo tego dnia pracowałam - doznałam lekkiego zaniku pamięci. Chyba składaliśmy sobie życzenia, chyba byłam całkiem zadowolona... zrzędziłam, że nie ma żadnych zdjęć z sylwestra, a okazało się że K. ma na telefonie kilka naszych wspólnych właśnie jak trzymam szampana. Za cholerę tego nie pamiętam.
Fotorelacja :>
Kiedy szukałam dla mamy prezentu, zakochałam się w tej szkatułce na topie książek. Wspominałam już o mojej fazie na pudła, skrzyneczki itd tutaj. Także książki i szkatułka to prezenty ode mnie dla mnie. Po lewej obok subwoofera kartka świąteczna od kurde Taniejksiążki! Tyle tam nakupiłam, że chyba jestem vipem, bo podpisał ją sam właściciel załączając w prezencie skromny talon na 10zł. A talon pod talonem jest od brata, który też mi kupił książki (nie wiedział, co kupić, a ja nic w sumie nie potrzebowałam... książki zawsze mnie ucieszą).
Przedświąteczny relaks i kubek który kupiłam, kiedy szukałam kiecki. Trochę jak po LSD.
Shocking. W piątek 26ego w nocy spadł śnieg! Najpierw myśleliśmy, że to tylko przelotny z deszczem, ale po dwóch godzinach już było grubo zasypane. Padał całą noc i trzymał się równy tydzień. Słaby widok z mojego okna.
Na koniec zalotnie uśmiechnięty Brzydal :)